Rok 2017 obfitował w wydawnictwa wyjątkowe. Na polskiej scenie muzycznej działo się sporo, i to sporo dobrego. Oto najlepsze płyty 2017.
1. Voo Voo „7”
Wojciech Waglewski i jego Voo Voo już dawno temu zapewnili sobie poczesne miejsce w panteonie polskiej muzyki. Znamienne są słowa zamieszczone w wywiadzie-rzece „Wagiel. Jeszcze wszystko będzie możliwe”, gdzie w rozmowie z Wojciechem Bonowiczem, Waglewski przyznaje, że jest w takim momencie kariery, iż „już nic nie musi”. W tej myśli bym upatrywał sukcesu „7” – albumu akomercyjnego, nieatrakcyjnego dla zwykłego zjadacza popkultury, a i dla bardziej wyrafinowanego słuchacza ciężkostrawnego. Nagrania są tu bowiem skomplikowane, niemal pozbawione rytmu, melodii, ciągną się niczym tytułowy tydzień, a jednak są… po prostu piękne, nieziemskie, zupełnie odrealnione. Voo Voo zawsze grało muzykę niebagatelną. Po zimno-falowych latach 80. zespół obrał inny kierunek, który dzisiaj można już określić mianem „brzmienia Wagla”, bo nikt inny tak w Polsce nie gra. Ale nawet jak na ten wyrobiony styl mistrza Wojciecha, nowa płyta płynie inaczej, niespodziewanie, może i szokująco. Jednak zachwyca w każdym calu.
Czytaj też
Najlepsze zagraniczne płyty 2017
Najlepsze płyty 2016
David Bowie. Nowa trylogia berlińska
Miastofonia | Dźwiękowa mapa Gdyni
Depeche Mode. Tu nie będzie rewolucji
2. Silberman New Quintet „Pieśń Gęsi Kanadyjskich”
Jazzowa mapa Polski zawsze lśniła większymi lub mniejszymi cudeńkami. W 2017 roku jednak nic nie powaliło mnie bardziej niż projekt perkusisty Łukasza Stworzewicza, pianisty Mateusza Gawędy i kontrabasisty Jakuba Mielcarka, do których dołączył gitarzysta basowy Artur Kudłacik oraz obecnie największa gwiazda polskiego jazzu (za sprawą wydania płyty w kultowej ECM jako dopiero trzeci Polak w historii) saksofonista Maciej Obara. I to właśnie ten ostatni robi na tej płycie najwięcej dobra, za co „Pieśniom Gęsi Kanadyjskich” należy się najwyższa ocena. Chociaż u mnie osobiście największe dreszcze powoduje złączenie w nagraniach kontrabasu i gitary basowej, co dodaje im niemal post-rockowego charakteru, choć to nadal improwizowany jazz.
3. Mapa „No Automatu”
Rzadko się zdarza, by powrót zespołu po niemal 20 latach, robił jeszcze jakiekolwiek wrażenie na kimkolwiek, oprócz rzeczonych muzyków, którzy postanowili się zejść. A jednak Mapa, polski projekt muzyczny, jest tego zaprzeczeniem. Kiedy w 1998 roku Marcin Dymiter i Paul Wirkus oddawali słuchaczom swoje dzieło zatytułowane „Fudo”, polska scena alternatywnej elektroniki oszalała na ich punkcie. Zewsząd szły ochy i achy, i to ze wszech miar zasłużone. Tak wtedy nie tylko w Polsce, ale i na świecie grało niewielu. Niestety, artyści niezależni mają to do siebie, że nie robią na nich wrażenia komplementy. Obaj panowie porzucili Mapę i zajęli się swoimi solowymi projektami, o których już tak głośno nie było. I wreszcie po prawie dwóch dekadach Wirkus i Dymiter oddali nam „No Automatu”, drugą wspólną płytę, która jest jeszcze bardziej wymagająca dla słuchacza niż „Fudo”. I przez to jeszcze bardziej wciągająca. Przyznaję, że mimo słuchania albumu od września, nadal – a jest koniec grudnia – nie mogę się oderwać od tej niezwykłej muzyki.
4. Lunatic Soul „Fractured”
Nasz polski Steven Wilson jak zwykle zapracowany. Co więcej, pod szyldem pobocznego projektu Lunatic Soul, Mariusz Duda wydał swoją najlepszą płytę. Tak, nie boję się użyć tych słów. Jak dla mnie „Fractured” jest znacznie lepsze od każdego albumu cenionego wyżej przez fanów Riverside. Wiem, że do końca obie nazwy nie są tożsame, bo łączy je tylko osoba lidera, ale zadałem sobie ten trud i w krótkim czasie przesłuchałem całe dyskografie i Riverside, i Lunatic Soul, i wybieram tę drugą nazwą. Szczególnie że „Fractured” już nie jest tak bardzo elektroniczna jak było to w przypadku pierwszych czterech krążków i gdyby tylko Riverside chciało złagodzić brzmienie, mogłoby grać właśnie taką muzykę. Oczywiście są to tylko detale. Tak naprawdę bez znaczenia jest etykieta. Zawartość robi tak duże wrażenie, że nie boję się mówić, iż Duda jest dzisiaj najważniejszym polskim muzykiem progresywnym.
5. Decapitated „Anticult”
Osobiste kłopoty chłopaków z Decapitated nie mogą wpłynąć na postrzeganie ich muzyki przeze mnie. Dlatego w moim podsumowaniu 2017 roku musi się znaleźć „Anticult” – album, który wywindował zespół do pierwszej ligi światowego metalu (co nie zmienia faktu, że kryminalna afera z USA, mimo nawet oczyszczenia muzyków z zarzutu gwałtu i uwięzienia, strąci Decapitated z powrotem do undergroundu). Tym bardziej szkoda tej wspaniałej kariery. Umieszczenie przeze mnie Decapitated na tej liście to także złożenie hołdu dla pozostałych metalowych kapel z Polski, które w ostatnim czasie wydały płyty napawające nas dumą, np. Blaze of Perdition, Mord’A’Stigmata czy In Twilight Embrace w 2017 oraz Furia w 2016 i Mgła w 2015 roku. To są najlepsze lata ciężkiej muzyki znad Wisły!
Waldemar Ulanowski
Cześć! Jestem Weronika i chciałbym przywitać Was na moim blogu. Jestem fanatyczką dbania o urodę i stylizację, więc głównie piszę o tym. Sporo również mówię o radzeniu sobie w związkach. Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej 🙂