David Bowie. Nowa Trylogia Berlińska

Minął już rok od tego poranka (to był poniedziałek), kiedy na paskach informacyjnych TV pojawiło się druzgocące zdanie: DAVID BOWIE NIE ŻYJE. Dziwne to było. Przecież jeszcze w piątek kupowałem w sklepie jego najnowszą płytę! Nawet nie zdążyłem jej dokładnie, w spokoju, przesłuchać. 

Przez moment pojawiła się idiotyczna myśl, że to jakaś makabryczna forma promocji „Blackstar”. No ale zaraz, po co? By za chwilę sprostować, że artysta jednak żyje? Bez sensu. Po tym, jak już otrząsnąłem, pomyślałem, że jednak ta śmierć, tak nagła, bo przecież nie wiedzieliśmy, że Bowie choruje, jest całkiem w jego stylu. Bo ON był zawsze mistrzem zaskoczenia. Pokazywał to w sposobie ubierania się, scenicznej kreacji, przy tworzeniu muzyki czy w grze aktorskiej. Zawsze robił fanom niespodzianki. I nie zawsze się one podobały. Najmniej ta śmierć….

Poznałem Bowie’ego jako dzieciak, gdy był ikoną popu, tego plastikowego z lat 80. Tak mi się wtedy wydawało. W radiu i tv leciało „Let’s Dance”, „China Girl”, „Modern Love”, potem widowiskowe „Tonight” z Tiną Turner, a jeszcze później dramatyczne „Never Let Me Down” i „Time Will Crawl”. Nie powiem, żebym został fanem. Dla mnie mistrzami byli wirtuozi z King Crimson i Yes, albo depresyjni giganci w stylu Joy Division, Bauhaus czy The Cure.

Po latach historia przyznała mi trochę racji, bo nie był to najlepszy okres w karierze Bowie’ego. Nie mówię o komercyjnym potencjale, ale artystycznym. O ile jeszcze płyta „Let’s Dance” z 1983 roku broniła się, to już „Tonight” (1984) i „Never Let Me Down” (1987) okazały się porażkami. Tylko ciekawość świata muzyki sprawiła, że postanowiłem cofnąć się w czasie i jednak dać JEMU szansę (jakkolwiek to brzmi). I tu miałem dużo szczęścia, bo od razu trafiłem na tzw. trylogię berlińską – „Low” (1977), „Heroes” (1977) i „Lodger” (1979. I powaliło mnie na kolana. Tak! To było to! Mroczne i mocne elektroniczne brzmienie, dekadencki charakter, mistrzowska produkcja. Jak to wszystko brzmiało! Nie potrafiłem poznać, że to ten sam Bowie, który w połowie lat 80. Śpiewał „Loving The Alien”. Ta trylogia została moją ukochaną do dziś. Dodałbym do tego jeszcze zapowiadający okres berliński „Station To Station” (1976), a z przeciwnego bieguna industrialny „Outside” (1995) i klubowo-junglo-drum’n’bassowy „Earthling” (1997).

Był też Bowie najbardziej kojarzący się z końcówką lat 60. (słynne „Space Oddity”) i latami 70. czyli Bowie glamrockowy z okresu „Ziggy’ego Stardusta”. Ale ten czas to jak dla mnie tylko poszczególne utwory, a nie całe płyty – tak jak lubię. Co nie znaczy, że nie cenię tego okresu, szczególnie, że krytycy i fajni jednak najbardziej lubią tamten czas właśnie.

Wracając do pożegnania, to Bowie zrobił, to najlepiej jak potrafił – wydał znowu płytę, która mnie poruszyła do cna (i nie tylko mnie, bo świat padł na kolana przed „Blackstar”). A już ostatnio było znowu źle, niczym w latach 80. – słabe „Hours” (1999), „Heathen” (2002) i „Reality” (2003) i trochę lepsze „The Next Day” (2013). I dlatego rozpacz po śmierci ARTYSTY jest pełna, bo zostawia nas w niedosycie, a nie ze słowami „ok, staruszku, swoje zrobiłeś już dawno temu, możesz odejść”. Nie, u Bowie’go zaczynała się nowa (przynajmniej) trylogia berlińska.

Waldemar Ulanowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *