Black Sabbath | The End – 4 February 2017, Birminghamfot

Czy tego chcemy czy nie, wszystko ma swój koniec na ziemi. Nawet coś tak bardzo oczywistego w naszym życiu jak zespół Black Sabbath. I dobrze, że Ozzy Osbourne z kolegami żegnają się z nami nie tym dość kuriozalnym albumem „13”, ale całkiem niezłą koncertówką nagraną w rodzinnym Birmingham.

Od razu wyjaśnię, dlaczego nie podobała mi się „13” – ostatnia studyjna płyta Sabbathów. Bo była autoparodią tego naprawdę oryginalnego zespołu. Kto jak kto, ale nie grupa Tony’ego Iommi’ego powinna tak kończyć karierę. Nie po to tysiące kapel na całym świecie zrzynało z BS, żeby na koniec z BS zrzynał sam BS. No proszę, ależ to kuriozalnie brzmi! I co z tego, że „13” brzmi naprawdę świetnie. Że życzyłbym wielu grupom takiej płyty. Każdemu, ale nie Black Sabbath. Inna sprawa, że po tylu latach na scenie muzycznej wcale od Brytyjczyków nie oczekiwałem nowego, autorskiego materiału. Tak jak nie oczekuję nic od Led Zeppelin (koniecznie uszanujmy ich decyzję o niereaktywacji) .

Przechodząc do „The End – 4 February 2017, Birmingham”, czyli wydanej 17 listopada nakładem Eagle Records i Universal Music koncertówki Sabbathów, zarejestrowanej w lutym tego roku w The Genting Arena w Birmingham, też muszę wrzucić parę niemiłych słów. Bo nie podoba mi się brak za bębnami Billa Warda. Wiem, że miał/ma problemy ze zdrowiem (nawet trafił ostatnio do szpitala), ale w czasie pożegnalnej trasy nie było z nim jeszcze tak źle. Czyżby jednak inne powody stały za tym, by czwartego członka Black Sabbath zabrakło w tak ważnym momencie? Przykre to. Szczególnie że to nie jest tak, jak w przypadku Zeppelinów, gdzie śmierć muzyka przekreśliła możliwość występu oryginalnego składu.

No dobrze, Sabbaci więc wystąpili we trójkę + Tommy Clufetos na perkusji (znany z towarzyszenia Ozzy’emu Osbourne’owi w jego solowych koncertach, a także bębnienia u Alice Coopera czy Roba Zombie) oraz Adam Wakeman na instrumentach klawiszowych (tak, to syn słynnego Ricka Wakemana). I trzeba przyznać, że brzmi to wszystko świetnie. Nie ma może tu jakiejś wielkiej magii, którą grupa czarowała przez większą część swojej kariery, ale show jest zrealizowane doprawdy godnie. Najważniejsze, że możemy pożegnać się z legendą w towarzystwie jej legendarnych numerów.

Co z tym winylem?
David Bowie. Nowa trylogia berlińsk
Miastofonia | Dźwiękowa mapa Gdyni

I już na sam początek dostajemy to, od czego wszystko się zaczęło, czyli tytułowego, posępnego „Black Sabbath”. Nie można lepiej zacząć takiego koncertu. Ciarki pojawiają się błyskawicznie. Potem wcale nie schodzą z ciała, bo jako drugi leci „Fairies Wear Boots”. I tak się to wszystko ciągnie niesamowicie przez cały koncert. Klasyk goni klasyk. „Into The Void”, „Snowblind”, „War Pigs”, „N.I.B.”, „Hand of Doom”, „Iron Man”, „Children of the Grave” i „Paranoid” na sam koniec. Osobiście szkoda mi, że „Sabbath Bloody Sabbath” tylko we fragmencie i to bez wokalu Ozzy’ego. Ale z drugiej strony może i dobrze, bo dziś pewnie ciężko by mu było wyciągnąć wysokie partie tej genialnej kompozycji. Dla porządku dodam, że album ukazał się we wszystkich możliwych formatach: na CD, DVD, Blue-Ray oraz na winylu. Jest też dostępny na platformach streamingowych.

Waldemar Ulanowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *