Pod jego dom przychodził ksiądz i mówił przy furtce do córki: „Czy mogłabyś poprosić tatusia, bo mam do niego sprawę”. I ona szła po tatusia, skoro ksiądz przy furtce ma sprawę. Grzesiu wychodził, a wtedy z krzaków wylegało czterdziestu czy pięćdziesięciu wycieczkowiczów, którzy byli z księdzem. A ksiądz mówił: A to właśnie jest Grzegorz Ciechowski. Idziemy dalej”. Nagminnie takie przypadki się zdarzały.*
* Fragment książki „Republika. Nieustanne tango”; autor Leszek Gnoiński; Wydawnictwo Agora
Znane postaci bez wątpienie są atrakcją Kazimierza Dolnego, choć jestem pewna, że i bez nich miasteczko ściągałoby tłumy wczasowiczów. Małe, bez wielkomiejskiego zadęcia. Idealne na spacer po długiej zimie.
W poszukiwaniu spokoju
Liczy zaledwie trzy i pół tysiąca mieszkańców. Miejscowi śmieją się, że więcej tu zabytków niż ludzi, ale to nieprawda. Ludzi jest tu bez liku. Zastanawiam się, kiedy jest ich tu mniej – wiosną czy jesienią? A może kiedy pada deszcz, turyści zmieniają plany i rezygnują z odwiedzenia niewielkiego miasteczka? Nic z tych rzeczy. Kazimierz pęka w szwach o każdej porze roku i przy każdej temperaturze. Czasami pęka bardziej, tak bardzo, że nie ma gdzie wcisnąć przysłowiowej igły. Innym razem pęka mniej, upodabniając się nieco do prowincjonalnych miasteczek. Bardziej swojsko robi się po sezonie, albo zanim na dobre się zacznie. Latem w wielu miejscach trzeba tu ćwiczyć cierpliwość. Pamiętam, jak z mężem zaplanowaliśmy romantyczny weekend w Kazimierzu Dolnym, jednak nie dane nam było dotrzeć do centrum. Był sierpień, miasto przeżywało festiwal „Dwa Brzegi”, filmowo-muzyczną imprezę, jedną z największych swoich letnich atrakcji. W zalewie aut toczyliśmy się drogą powoli. Kiedy dojechaliśmy do Spichlerza Ulanowskich, czyli na dobrą sprawę od wjazdu do miasta zdążyliśmy przemierzyć jakieś trzy kilometry i przez najbliższe godziny nie widzieliśmy szansy na dotarcie do centrum czy zaparkowanie auta w dowolnym miejscu, nasza cierpliwość się skończyła. Uciekliśmy, rezygnując z przyjazdu do Kazimierza na kolejnych kilka lat. Szybko jednak zrozumiałam, że nie można obrażać się na to miasto. Ludzie to część jego tożsamości. Zawsze tak było.
Klaps! I Akcja!
Jest idealną kryjówką. Można się tu zaszyć, schować przed światem. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie. W zakamarkach miasta od zgiełku dnia codziennego skrywało i skrywa się wielu artystów. Byli tu dziesiątki lat temu, jeszcze w PRL-u. Postrzegali Kazimierz jako antidotum na szarość i szansę oderwania się od obowiązujących kanonów socrealizmu. Unosił się więc nad miastem duch artystycznej swobody.
Jako pierwsi, niemal sto lat temu, na rynku pojawili się malarze i pisarze. Nieco później nastała moda na Kazimierz Dolny wśród warszawskich elit. Miasto skutecznie wabiło aktorów i reżyserów. Dziś na tym terenie wielu posiada swój letni dom. Ot, choćby Daniel Olbrychski. Mieszkańcy wspominają, jak dawniej zdarzało mu się zajeżdżać konno pod kościół farny.
– Urok Kazimierza polega na tym, że tu jest wszystko jeszcze mniejsze; w przyrodę wkracza się z centrum Kazimierza, który jest fragmentem, może raczej miniaturką Krakowa, Lwowa, Wilna – opowiadał w jednym z wywiadów. W innym dodał, iż letniego domu, a dokładnie chałupy „nie zamieniłbym na żadną willę w Beverly Hills”.
Dawniej swoją przytanię w Kazimierzu znalazł też Grzegorz Ciechowski. Mieszkał w niewielkim, przytulnym, wiejskim domu na wzgórzu, w okolicy klasztoru. W przydomowym garażu urządził studio, w którym pracował nad kolejnymi płytami.
Skoro są artyści, spotkanie ekipy filmowej na ulicach miasta nie jest niczym nadzwyczajnym. Brukowane uliczki są tak nierealnie piękne, że chwilami przypominają wyszukaną scenografię. Czasami wydaje się nawet, że fikcja miesza się z rzeczywistością i nic nie jest takim, jakim się wydaje. Bez wątpienia Kazimierz jest miejscem, w którym tworzyła się historia polskiego kina i gdzie kino tworzyło historię. Pierwszy amatorski film, który wyświetlono w kinie, powstał tu jeszcze w 1926 r. Poruszał temat – a jakże – miłości. Z czasem Kazimierz stał się plenerem kolejnych obrazów realizowanych przez profesjonalnych już filmowców. Przez lata gościły tu ekipy choćby „Podróży za jeden uśmiech”, „Biletu na Księżyc”, „Różyczki”, „M jak miłość”. Co rusz znaleźć tu można ogłoszenie, że ta czy inna ekipa poszukuje statystów. Szansę ma każdy. A co poza tym? Festiwale, wystawy i spektakle, spotkania i biesiady, koncerty i filmy, warsztaty, wieczory poetyckie, wystawy fotografii i kiermasze… Tutaj jest wszystko. Latem nie ma dnia, żeby coś się nie działo.
Koguty z Kazimierza
Gdzie nie spojrzę, koguty. Kraków ma obwarzanki, Zakopane swoje oscypki, a Kazimierz Dolny może pochwalić się kogutami prosto z pieca. Miejscowe piekarnie, z których unosi się słodki maślany aromat, wypiekają ich tyle, by starczyło dla każdego. Zdziwiłam się, kiedy od pani Krystyny, sprzedającej wypieki na jednym ze straganów usłyszałam, że regularnie przychodzą po nie miejscowi. Dotąd byłam pewna, że wypiekane koguty produkuje się wyłącznie jako pamiątkę dla turystów, którzy kochają tutejsze maślane nieloty. Ilu z przyjeżdżających zadaje sobie pytanie, dlaczego właśnie te ptaki tak przylgnęły do Kazimierza? Ja to pytanie zadałam pani Krystynie, która z wypiekanymi kogutami ma styczność na co dzień.
– Historii jest wiele, ale wierzę w tę, która mówi, że w zamierzchłych czasach ptaki składano tutaj w ofierze, kiedy należało odegnać zły los – wytłumaczyła mi kramarka.
Poznałam jeszcze historię o diable, który umiłował sobie tę okolicę. Miejscowe tłuste koguty były jego ulubioną przekąską. Wyjadł wszystkie, poza jednym starym i mądrym kogutem, który ukrył się przed swym prześladowcą w towarzystwie pięknej kazimierskiej kury. Gdy czart ruszył na poszukiwania, zakonnicy pokropili jego kryjówkę wodą święconą. Nie mogąc znieść jej zapachu, diabeł uciekł z miasta. Tak oto kogut ocalał.
Kazimierz – miasto zakochanych
Kazimierski urok i malowniczość sprawiają, że pojawiające się tu pary swe serca otwierają jeszcze bardziej. Kto wie, ile romansów, wielkich uniesień i złamanych sers widziały tutejsze mury? Miejscowi wierzą, że to właśnie ich miasto było scenerią gorącego romansu między słynącą z nieprzeciętnej urody Żydówką Esterką a Kazimierzem Wielkim, który zachwycił się tym miejscem. Król dla swojej ukochanej stracił głowę i nie było to przelotne uczucie. Mówiono, że owocem namiętności były narodziny dwóch synów: Niemira i Pełki, choć na dobrą sprawę do dziś nie wiadomo czy Esterka była postacią z krwi i kości, czy stworzoną z ludzkich marzeń o pięknej miłości. Tak czy inaczej, w pobliskiej Bochotnicy znajdziemy ruiny zamku postawionego przez króla, który „zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną”. Legenda mówi, że władca wybudował go dla ukochanej, a z Kazimierza Dolnego udawał się do niej potajemnie, spacerem. Istnieje też podobno podziemny korytarz łączący oba zamki. Niewiele o nim wiadomo, podobnie jak o Esterce.
Złoty wiek Kazimierza
Aż dziw bierze, że w mieście – powiedzmy to sobie szczerze – rozmiarów kieszonkowych, jest aż tyle miejsc, w których warto zatrzymać się na dłużej. I że nie dotknęła go szpecąca, wszechobecna pseudoarchitektura komunizmu. To chyba ewenement w skali Polski. Również atrakcje miasta należą do unikatowych w skali kraju. Renesansowe kościoły, chałupy z ciemnych bali kryte drewnianym gontem, białe kamienice z czerwoną dachówką, romantyczne ruiny zamku wybudowanego na rozkaz króla Kazimierza Wielkiego, jeszcze starszej baszty i eleganckie, białe spichlerze, pamiętające z kolei złoty wiek miasta, czyli przełom XVI i XVII stulecia.
Renesansowy rynek wygląda niczym z baśni. Albo jak dekoracja, po której hasają turyści. Trzeba mieć jednak dużo szczęścia, by w centrum móc się relaksować w spokoju. Osobiście na to nie liczyłam. Po prawej Kamienice Przybyłów, po lewej podcienia Domu Architekta, całość zamyka jasna bryła słynnej fary – to najstarszy w Kazimierzu Dolnym i (podobno) najczęściej fotografowany kościół w Polsce, wyposażony jedne z największych organów w kraju. Pośrodku studnia z drewnianym daszkiem – najbardziej charakterystyczna atrakcja Kazimierza. Przed studnią zawsze kłębi się tłum ludzi. Teren na zmianę okupują wycieczki szkolne i grupy emerytów, między którymi spacerują harcerze, artyści, narzeczeni, studenci, miłośnicy kina, rowerzyści i biznesmeni. Zrobienie pamiątkowego zdjęcia, na którym nie będzie czyjejś ręki czy nogi, jest nie lada wyczynem. Na szczęście wiosną lub jesienią łatwiej jest zobaczyć kawałek prawdziwego, małomiasteczkowego Kazimierza, rozsmakować się w herbacie wiśniowo-rumowo-kardamonowej i w spokoju zjeść piszinger z kajmakiem.
Na Rynku dzieje się wszystko, co ważne. Artyści rywalizują o względy turystów. Jedni śpiewają, inny wystawiają swe prace. Są pejzaże, portrety, scenki rodzajowe. Zobaczyć można na nich miasto i jego piękne kamienice, które giną w sezonie za rzędem restauracyjnych ogródków. Trudno cokolwiek zobaczyć spomiędzy stoisk z goframi, budek z lodami i dymu z frytownic. Sezon to też czas kolejek. Po wszystko. Po pieczonego koguta, na zamek, na rejs statkiem. Trzeba mieć cierpliwość. Morze cierpliwości. Albo uciec poza centrum. Na Górę Trzech Krzyży trzeba się wdrapać. Nie jest to jednak wyprawa dla taternika. Wystarczy kondycja mieszczucha uwiązanego na co dzień do korporacyjnego biurka. Jednak warto. Widać stąd, jak leniwie płynie rzeka, i jak rozrzucone wśród zielonych wzgórz budowle jaśnieją w słońcu.
Kazimierz – co się dzieje nad Wisłą
Zimową porą po Kazimierzu przechadzają się narciarze. W pełnym rynsztunku wpadają na śniadanie do miejscowych piekarni. Ten widok może dziwić, ale tylko do momentu, kiedy dowiadujemy się, że w pobliżu jest stok narciarski. Wiosną, kiedy śnieg topnieje, a słońce odważniej przedziera się przez chmury, natura odsłania wszystkie swoje atuty. Warto wtedy wspiąć się na Albrechtówkę, z której rozpościera się wyjątkowy widok na panoramę Wisły z jej piaszczystymi brzegami porośniętymi zielenią, z łachami i Krowią Wyspą. W dole u stóp góry przycupnęła wioseczka Męćmierz. Jeśli spojrzeć na prawo, po drugiej stronie rzeki na innym zboczu widnieje w całej okazałości janowiecki zamek.
Można też usiąść nad Wisłą i odpłynąć gdzieś myślami. Z kazimierskiego nabrzeża startują jednostki wszelkiej maści i rodzaju – od małych łodzi rodzinnych do dużych z barem na pokładzie po rekonstrukcje statku wikingów. Można stąd popłynąć do Janowca albo do Męćmierza i z powrotem. Czas płynie wolno jak w „Rejsie” Marka Piwowskiego. Relaks idealny, podobnie jak wyprawa po malowniczych trasach wśród lessowych wąwozów.
Kto się nie zmęczył, niech ruszy szlakiem winnic, których okolicy Kazimierza nie brakuje. W sumie jest ich tu ponad 30. Słońce, które w tym regionie zwykle jest łaskawe, ogrzewa wapienne podłoże będące znakomitą pożywką dla winorośli. Nie jest to nowe odkrycie. Winne krzewy sadzono w okolicach Kazimierza i Janowca już w średniowieczu. Tradycja przetrwała. Dziś gospodarze częstują niezłym winem i cudnymi widokami. Prawie jak w Portugalii, w dolinie Duero.
Marta
Tekst ukazał się w miesięczniku Poznaj Świat
Cześć! Jestem Weronika i chciałbym przywitać Was na moim blogu. Jestem fanatyczką dbania o urodę i stylizację, więc głównie piszę o tym. Sporo również mówię o radzeniu sobie w związkach. Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej 🙂